Zawód: podróżnik na południe. Andrzej Stasiuk

Polska 2008

Andrzej Stasiuk zabiera widzów w podróż na południe Europy. Prowadząc samochód, opowiada o czasach dzieciństwa spędzonych na warszawskim Grochowie i o latach młodości.

Czas trwania:50 min

Kategoria wiekowa:

Gatunek:Film/Film dokumentalny

Zawód: podróżnik na południe. Andrzej Stasiuk w telewizji

Opis programu

Andrzej Stasiuk zabiera nas w podróż na południe Europy. Prowadząc samochód, opowiada o dzieciństwie spędzonym na warszawskim Grochowie. Przed wyruszeniem w podróż pisarz poprosił ekipę realizatorów o przeprowadzenie przeglądu technicznego auta. Przy tej okazji autorzy programu dokonali przeglądu biograficznych wątków w jego twórczości. W czasie długiej podróży Andrzej Stasiuk obserwuje mijanych ludzi, komentuje zaobserwowane sytuacje, i w sposób wyjątkowo barwny opowiada o czasach dzieciństwa i młodości. "Kurczę, nikt wtedy nie jeździł taksówkami, przynajmniej nikt z nas. Tramwaje skrzypiały jak nieszczęście. Jak się jechało na Pragę, to dopiero przy Ratuszowej był ten cholerny skrzyp. Ale tam można było wysiąść i była zielona budka z piwem. Można było pójść w prawo i do zoo, popatrzeć na małpy, słonie i hipopotamy. Jak się doszło do hipopotamów, to był już most Gdański i można było złapać tramwaj do Śródmieścia. Tak robiliśmy. Pierwsza telefoniczna budka stała na rogu Freta i Kościelnej. Zawsze była zepsuta. Guzik nas to obchodziło, bo i tak nie mieliśmy do kogo dzwonić. W Bombonierce wieczorami koleś grał na fortepianie przedwojenne szlagiery. Chodziło się zawsze prosto. Po drodze żadnych atrakcji, a niektórzy potrafili robić to cały boży dzień. Zawsze była nadzieja, że coś się stanie i stawało się zazwyczaj mniej więcej to samo. Spotykaliśmy się i tyle. Wieczorem chodziło się do Jaja. Paliły się świeczki, można było mazać po ścianachi puszczać swoje taśmy. Tak wyobrażaliśmy sobie wolność. Wszędzie było tanio. Nie mieliśmy o tym pojęcia. Czasami legitymowała nas milicja. To było coś. Nie wszystkich legitymowała. Jak się chciało mieć spokój, to się szło Celną na Gnojną Górę. Tam można było robić właściwie wszystko, byleby nie za głośno. Wierzyliśmy we wszystko, co sobie opowiadaliśmy i nie przychodziło nam do głowy, by cokolwiek sprawdzać. W dzieciństwie, gdy w niedzielę wstawaliśmy trochę później i nie chciało nam się z ojcem iść do kościoła w Płudach, wsiadaliśmy w 133 i jechaliśmy na sumę do żerańskiego kościoła. Światło w świątyni chyba się nie zmieniło od tamtego czasu. Zawsze mnie pociągała"samotność"tego bożego przybytku. Samotność w tej plątaninie wiaduktów, estakad, wielopasmówek. Jakiś taki heroizm religijny w tym był, jakiś taki prawie biblijny patos. Pamiętam archaiczne czasy, gdy pętla była brukowana kostką, zarośnięta krzakami i obsługiwała trzy linie autobusowe i trzy tramwajowe. Żadnych wiaduktów. Modlińska była zwykłą wąską dziurawą szosą. Czasami czekaliśmy z matką na ojca, który o drugiej wychodził z fabryki. Brał mnie za rękę i szliśmy pod tradycyjną budkę z piwem. Ojciec w kraciastej robociarskiej koszuli kupował mi lemoniadę albo ciemne, a sam wypijał kufel jasnego warszawskiego. Bardzo to jest proletariacki obraz i głęboko we mnie tkwi".