Alternatywne Los Angeles. Obok siebie żyją ludzie, orkowie oraz elfy. Ci pierwsi to w większości reprezentanci klasy średniej, drudzy – najczęściej znieważani przez całą resztę – zamknęli się w gettach i żyją według zasad klanowych, natomiast ostatni to absolutna elita; najbogatsi, patrzący na ludzi i orków z góry, mieszkający w ekskluzywnych i eleganckich dzielnicach, które są chronione przez policję oraz wojsko. W tej rzeczywistości próbują się odnaleźć dwaj policjanci, których życie skazało na wspólną służbę: człowiek Scott Ward (Will Smith) oraz ork Nick Jakoby (Joel Edgerton). Gdy ich poznajemy, jeszcze nie wiedzą, że ich wieczorny patrol zamieni się w konfrontację ze skorumpowanymi gliniarzami, lokalnymi gangami oraz próbę ochronienia magicznej różdżki.

Przez pierwsze minuty „Bright” jawi się jako film aspirujący do miana dramatu społecznego, biorącego na tapetę problemy rasowe. Pomijając, że metafory zawarte w scenariuszu Maksa Landisa są szalenie proste, byłby to nawet ciekawy pomysł, bo rasizm to wciąż aktualny temat, a tutaj był ogromny potencjał do zajęcia się tą kwestią. Niestety, wraz z każdą upływającą ekranową minutą, przekonujemy się, że reżysera zupełnie to nie obchodzi, a wszystko co zostało początkowo nakreślone, później kompletnie traci znaczenie.
I to jest największy problem „Bright”. Co z tego, że film przedstawia nam naprawdę ciekawy świat, który doskonale wygląda scenograficzne, a sceny gdy z jednej dzielnicy przez blokadę wojskową trzeba się dostać do drugiej, potrafią dostarczyć prawdziwego dreszczyku emocji oraz pozwalają zastanowić się nad współczesnością, skoro później w żaden sposób autor do tego nie wraca? Całkowicie to porzuca, zresztą takich zabiegów w scenariuszu jest niestety więcej.
Grzechem „Bright” jest niekonsekwencja. Z jednej strony oglądamy demoniczną Noomi Rapace z ekipą, potrafią jednym ruchem ręki zdziesiątkować gang Latynosów, po czym przychodzi czas na sceny, gdy jak dziecko nie potrafi poradzić sobie z trójką niemal bezbronnych bohaterów. No coś ewidentnie nie gra.
PRowcy Netfliksa to jednak doskonali specjaliści. Gdyby „Bright” znalazło się w kinowej dystrybucji, to ten tytuł przepadłby wśród innych, a tymczasem film Davida Ayera wykreowano na jedną z najważniejszych premier roku. No cóż, całość to typowy przeciętny akcyjniak o poetyce filmu telewizyjnego, który spokojnie mógłby polecieć na Polsacie i posłużyć jako tło do właśnie zjadanego schabowego. Will Smith leci na autopilocie, Edgar Ramirez sam nie wie co tutaj robi, Jay Hernández miał więcej do zagrania w teledysku Fergie i w zasadzie broni się jedynie Joel Edgerton. Skryty za kilogramami charakteryzacji australijski aktor tchnął w swojego bohatera jakiś urok, czuć w nim pełne spektrum emocji, od zrezygnowania aż po złość, ale też naiwność. Jacoby to policjant, którego nie sposób nie lubić.
„Bright” miał być wielkim hitem Netfliksa, ale zamiast tego jest dowodem, że ogromny budżet nie zrobi dobrego filmu. Problemem okazał się scenariusz; był w tej historii potencjał, dostaliśmy ciekawie wykreowany świat, ale później skrypt skręcił w stronę historyjki w stylu „zabili go i uciekł”. Piff, paff, bang, bang i happy end. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Całość może i dość bezboleśnie się ogląda, ale aspiracje Netfliksa były dużo, dużo większe. Chętnie wrócę do ścieżki dźwiękowej „Bright”, ale filmu już raczej więcej nie odpalę.
Ocena: 5/10
Krzysztof Połaski
"BRIGHT" DOSTĘPNY NA PLATFORMIE NETFLIX
Recenzja została pierwotnie opublikowana 26 grudnia 2017 roku.

Kultura i rozrywka