"BERLIŃSKIE PSY" - RECENZJA
„Berlińskie psy” zaczynają się intrygująco. W berlińskiej dzielnicy Marzahn, kojarzonej niegdyś jako enklawa neonazistów, znalezione zostają zwłoki gwiazdy niemieckiej reprezentacji w piłce nożnej, Orkana Erdema, piłkarza tureckiego pochodzenia. Traf chce, że gwiazda niemieckiej piłki ginie na dzień przed ważnym meczem Niemcy-Turcja. Śledztwem zajmuje się Kurt Grimmer (Felix Kramer), policjant o bardzo bujnej przeszłości, który nie stroni od alkoholu, prostytutek i „chwilówek” zaciąganych od podejrzanych typów. W tym samym czasie inne śledztwo, w sprawie handlarzy narkotyków, prowadzi turecko-niemiecki policjant, Erol Birkan (Fahri Yardim). Z pozoru ułożony gliniarz, również mający swoje mroczne sekrety, będzie musiał połączyć siły z Grimmerem, gdyż okaże się, że ich sprawy mają wiele punktów wspólnych.

Fabuła brzmi dobrze? Owszem, dlatego tym większa szkoda, że nie ma to przełożenia na ekran. Tempo akcji w pierwszych odcinkach jest ślamazarne i oglądając to wszystko, miałem wrażenie, że patrzę na góra trzy sceny, które rozciągnięto do godziny. Kompletny brak dynamiki. Dopiero w 4. odcinku akcja rusza z kopyta i zaczyna robić się ciekawiej, jednak najpierw trzeba wytrwać do tego epizodu...
„Berlińskie psy”, chociaż będą – nie bez powodu – porównywane do „4 Blocks”, starają się nie być kopią i uderzają w inne tony. Owszem, mamy tutaj turecko-arabskich gangusów, ale poza tym do fabuły dołożono także problemy społeczne, marazm klasy średniej oraz kwestię rasizmu. Szczególny nacisk położono na ostatni temat, a hasło tolerancja wydaje się być motywem przewodnim serialu.
Szkoda tylko, że reżyser i scenarzysta serialu, Christian Alvart, nie ma na to większego pomysłu. Ma w ręku gotowe składniki, ale zamiast pomyśleć nad nietuzinkowymi rozwiązaniami, to on wszystko wrzuca do serialu, tworząc trochę niestrawną papkę. Alvart idzie drogą na skróty i „Berlińskie psy” w pierwszych odcinkach mocno przypominają hamburskie odcinki serialu „Tatort” (w Polsce znanego jako „Miejsce zbrodni”), które reżyserował ten autor. Ba! Erol Birkan wręcz powtarza swoją rolę z kolejnych części „Miejsca zbrodni”, a bohater Feliksa Kramera to wypisz wymaluj lekko zmodyfikowany charakter wcześniej grany przez Tila Schweigera. Naprawdę?
Kultura i rozrywka

„Berlińskie psy”, chociaż są firmowane przez Netflix, wizualnie wyglądają bardzo biednie. Co prawda otwierająca serial sekwencja robi wrażenie i imponuje, ale później jest tylko gorzej. Obrzydliwe green screeny czy żenująca sekwencja meczu piłkarskiego, gdzie zwolnione tempo, dramatyczna muzyka i tło rodem z FIFA'98 przyprawiają o ból oczu, nie zachęcają do kontynuowania seansu.
Właściwie „Berlińskie psy” bronią się jedynie, gdy na tapet biorą społeczność arabsko-turecką. To są najciekawsze fragmenty serialu, a raperzy Sinan G i Yonii tworzą ciekawszych bohaterów niż cała reszta razem wzięta. Dlatego szkoda, że autor serialu tak bardzo skupia się na życiu i rodzinie panów policjantów, zamiast portretować rzeczywiście ciekawych bohaterów.
„Berlińskie psy” po 4. odcinkach nie wychodzą poza przeciętność. Te odcinki niczym się nie wyróżniają, a sama historia – mająca przecież ogromny potencjał – jest pokazywana w bardzo nudny sposób. Szkoda, lecz jednocześnie mam nadzieję, że w kolejnych epizodach serial podkręci tempo, a fabuła się zagęści. Chociaż to chyba ponad możliwości Christiana Alvarta, którego poprzednie produkcje to schematyczne i tanie akcyjniaki. „Berlińskie psy” niestety idą tą samą drogą.