James Bond obchodził trzy lata temu pięćdziesięciolecie swych filmowych narodzin. Rocznica była umowna, acz wyrazista. 5 października 1962 roku w londyńskim Pavilion Theater odbyła się premiera pierwszego filmu kinowego z Bondem – "Dr No" Terence'a Younga, który stał się wówczas dość niespodziewanym przebojem i początkiem słynnego cyklu, który liczy dziś sobie 24 filmy wyprodukowane przez wytwórnię Eon Pictures. Były też dwie pozycje spoza cyklu (w tym jedna parodia) i wczesny film telewizyjny.
Nad niespodziewaną żywotnością postaci Bonda zastanawiało się wielu krytyków, komentatorów i naukowców. Filmy o jego przygodach biły rekordy kasowe i ku zaskoczeniu wielu przetrwały fale kolejnych filmowych mód. A powieści i opowiadania Iana Fleminga (1908–1964), który stworzył agenta z licencją na zabijanie są stale wznawiane, doczekały się licznych wariacji i kontynuacji. Jednak prawdziwym i największym królestwem agenta 007 jest kino.
Flemingowi udało się połączyć w doskonałych proporcjach wiele elementów, które nie tworzyły do czasu jego wejścia na arenę literatury sensacyjnej spójnej całości. Kino jeszcze bardziej te charakterystyczne cechy uwypukliło. Bond bywał okrutny i obdarzony swoistym, raczej sarkastycznym poczuciem humoru, uważano go za projekcję marzeń o bezwzględnej męskości łagodzonej wyspiarskim arystokratyzmem. W jego postaci dostrzegano też bardzo atrakcyjną emanację indywidualistycznej i hedonistycznej kultury Zachodu, która jest jednakże w pewnym stopniu świadoma swych ograniczeń i pomimo wszystko nie zatraca etycznego wymiaru. Bo agent bywa cyniczny, ale cynizm nie jest jego znakiem firmowym. Działa przecież nie tylko w imię skuteczności czy dla zabawy, ale w sposób często bezwzględny walczy z zagrożeniami, które pojawiają się nad zachodnim demokratycznym światem.
CZYTAJ TAKŻE:
AGENT 007 JAMES BOND I JEGO SAMOCHODY [GALERIA]
Zaczynał jako dwuznaczny rycerz "zimnej wojny", zdecydowaniem gotów dorównywać bezwzględnym przeciwnikom zza "żelaznej kurtyny", by w końcu zawsze ich przewyższyć i nieuchronnie pokonać. Jak wiadomo, pisarz widział idealne wcielenie Bonda w aktorach znanych ze skłonności do delikatnej autoironii i o urodzie amantów – Carym Grancie i Davidzie Nivenie. Jednak po tym, jak Bonda zagrał Szkot Sean Connery, w pamięci widzów pozostał człowiek dość nieokrzesany, za to niezwykle skuteczny.
Bond to reprezentant upadłego Imperium Brytyjskiego, w sposób niejako baśniowy zadający kłam jego zmierzchowi. Jednocześnie to bohater niepozbawiony wyrazistej osobowości, która paraliżuje przeciwników i jak magnes działa na kobiety. Zwracano uwagę, że uosabia on męskie (niektórzy uważali, że wręcz chłopięce) fantazje o ratowaniu świata i zdobywaniu przy tym pięknych kobiet, obracaniu się w świecie luksusu i oszałamiających gadżetów. Postać ta była krytykowana za szowinizm, seksizm i autorytarne ciągoty, ale pozostawała ciągle popularna. Z oczywistych względów za "żelazną kurtyną" Bond stał się jedną z najbardziej zaciekle zwalczanych postaci popkultury, synonimem zgnilizny Zachodu i jego nieuleczalnie imperialistycznego ducha.
Wydawało się, że katastrofą dla cyklu może stać się odejście Seana Connery'go. Tym bardziej, że jego następca, Australijczyk George Lazenby, według powszechnej opinii, zupełnie się w roli superagenta nie sprawdził. Warto jednak zaznaczyć, że obecnie część wielbicieli serii dokonała jego swoistej rehabilitacji, uważając, że nie był pozbawiony charyzmy, a jedynie twórcy Bonda przeżywali moment zagubienia.
Kolejni aktorzy podtrzymali popularność tej postaci. Najbardziej autoironiczny był Roger Moore, skutecznie chłodny okazał się Timothy Dalton, a elegancki i zabawny – Pierce Brosnan. Wszyscy mieli swych wiernych wielbicieli. W 2006 roku na scenie bondowskiej, po dokonanym „resecie” cyklu, pojawił się wybitny brytyjski aktor Daniel Craig. Był to pierwszy Bond–blondyn, początkowo wrogo przyjęty przez wielu fanów, z czasem uznany za najlepszego odtwórcę tej roli od czasów Connery'ego. Sam cykl także ewoluował – od dość zgrzebnych początków, po coraz bardziej wystawne widowiska. W epoce Moore'a pojawiały się coraz wyraźniejsze elementy autopastiszu, w czasach Brosnana zaczęto narzekać na konwencjonalność zbyt już umownego kina akcji. Dlatego też – niewątpliwie pod wpływem cyklu o Jasonie Bournie – w 2006 roku objawił się nowy Bond, bardziej brutalny i bardziej serio - i znów odniósł oszałamiający sukces.
Który z aktorów, wcielających się w Jamesa Bonda był najlepszy? Czy w ogóle możliwy jest taki wybór? Na pewno każdy z nas ma swoją ulubioną twarz agenta 007. Zobaczcie nasz ranking i piszcie, czy się z nim zgadzacie!
