O czym jest "Lista śmierci"?
"Lista śmierci" to adaptacja bestsellerowej powieści Jacka Carra. Fabuła najnowszego serialu Amazona kręci się wokół komandora podporucznika Navy SEALs Jamesa Reece'a (Chris Pratt). W trakcie jednej z misji jego oddział trafia w zasadzkę i zostaje niemal całkowicie wymordowany. "Cało" z tego wychodzi tylko główny bohater i jeden z jego podkomendnych, który jednak dzień po powrocie popełnia samobójstwo. Po powrocie do domu psychika Jamesa Reece'a jest w nienajlepszym stanie. Kłóci się z przełożonymi, podważa tezę o samobójczej śmierci kolegi, a na dodatek dochodzą do tego silne bóle głowy i halucynacje. Potwierdzenie swojej wersji wydarzeń bohater otrzymuje dopiero, gdy dwóch sicarios próbuje zamordować go w trakcie prześwietlenia mózgu.
Zmarnowany potencjał "Listy śmierci"
Choć sama opowieść jest dość ciekawa i potrafi zaangażować widza do jej oglądania, to niestety pojawia się cała masa zarzutów, które z potencjalnego hitu, czynią "Terminal list" produkcją co najwyżej przeciętną. Jednym z głównych problemów serialu jest rozciągnięcie fabuły na 8 odcinków trwających po ok. godzinę każdy. 400-stronicowa powieść Carra w tym wypadku mogłaby się lepiej sprawdzić jako np. 2,5 godzinny film. W trakcie oglądania "Listy śmierci" trudno byłoby bowiem odhaczyć ją przy jednym 8-godzinny posiedzeniu. Tym bardziej, że serial nie jest najłatwiejszy do oglądania. Jednym z najczęściej pojawiających się zarzutów dotyczących "The Terminal list" jest dosłowna ciemność, która może irytować zwłaszcza latem, jeśli nie ma się naprawdę dobrych zasłon.
Problemem serialu jest również sama fabuła. Nie ma w niej praktycznie nic, czego już do tej pory nie widzieliśmy. Co najwyżej niektóre elementy, które pojawił się w "Liście śmierci" są zrobione nieco staranniej, niż w innych tego typu produkcjach. Na pochwałę zasługują tutaj wszelkie akcje militarne, jakie pojawił się w serialu. Są starannie wyreżyserowane, nie brakuje w nich realizmu, a także brutalności - co w tym wypadku należy uznać za zaletę. Niestety reszta fabuły to już lecenie na oklepanych schematach, które do znudzenia są powtarzane przez scenarzystów na całym świecie, jak choćby tzw. fridging, czyli powszechny motyw, na którym niemal całą swoją karierę przejechał Steven Seagal, polegający na zabiciu partnerki głównego bohatera tylko po to, by dać mu dodatkową motywację do działania.
Również sam Chris Pratt nie za bardzo nadawał się do roli komandosa mściciela. Rzecz jasna robił co mógł i nie można mieć większych zarzutów do jego gry, jednak bez choćby szczypty swojego "starlordowskiego" poczucia humoru, wypadł mało wiarygodnie. Pratt nie jest po prostu materiałem na twardziela pierwszej wody, który może przejść przez całą fabułę z niezmazywalnym grymasem na twarzy. Odgrywając Jamesa Reece'a, aktor sprawiał wrażenie przygaszonego.
Czy warto obejrzeć "Listę śmierci"?
Choć "The Terminal List" lawino zgarnia krytyczne recenzje, nie jest to serial fatalny. Jego największym problemem jest po prostu brak oryginalności. Widzowie liczący wyłącznie na mocne kino akcji nie będą nim zawiedzeni. Jednak jeśli postrzegało się "Listę śmierci" jako produkcję, którą można by rozpamiętywać i po latach do niej wracać, to niestety nie sprawdzi się ona w tej roli. Z szumnie zapowiadanego superhitu wyszedł serial co najwyżej przeciętny do jednokrotnego obejrzenia. I to na raty.
Ocena: 5,5/10
Karol Gawryś
[email protected]
