Widzowie po seansie „Innego końca nie będzie” nie mogą powstrzymać łez. O debiucie na miarę Moniki Majorek marzą wszyscy młodzi reżyserzy

Karolina Głogowska
Wideo
emisja bez ograniczeń wiekowych
Topa, Kulesza, Pankiewicz, Dela... o takich nazwiskach w swoim filmie początkujący reżyser może tylko pomarzyć. Tak samo jak o debiucie w młodym wieku i dystrybucji w kinach, nie mówiąc już o ważnych, festiwalowych nagrodach. Monika Majorek, reżyserka „Innego końca nie będzie”, osiągnęła to wszystko za jednym razem. W rozmowie z Karoliną Głogowską opowiedziała, jak jej się to udało. A wcale nie było tak łatwo! Najpierw przez kilka lat słyszała tylko „nie”.

Już sam tytuł „Innego końca nie będzie” jest dla mnie bardzo wymowny i daje dużo do myślenia, więc zacznę od tego końca. Ludzie często nie radzą sobie z zakończeniami, a Pani bohaterowie wręcz muszą napisać je na nowo, po swojemu. To dla nich najlepsze rozwiązanie?

W przypadku bohaterów tego filmu, to jest rzeczywiście droga do spokoju wewnętrznego, a przynajmniej nadzieja, że tę stratę w jakiś sposób zaakceptują i że ich życie pójdzie dalej. Bo ten koniec faktycznie nie jest taki, na jaki się zgadzają. Jest nagły i szalenie niesprawiedliwy. Chciałam pokazać takie fizyczne niemal odczucie, kiedy kogoś tracimy i ten świat, w którym się znajdujemy, nie jest już taki sam.

Pomysł na film ewoluował z jednego zdjęcia, które przypadkiem Pani zobaczyła. Troje młodych ludzi w niewygodnych pozycjach...

Mnie w kinie najbardziej interesuje psychologia i kiedy zobaczyłam tę scenę, to od razu pomyślałam, jak oni się znaleźli w tej sytuacji, w której wcale nie chcą być. Zaczęłam się zastanawiać, co ich do tego skłoniło. W naturalny sposób powstał w mojej głowie film o rodzinie, a to temat szczególnie mi bliski. Rodzina zawsze wywołuje w nas różne emocje, czasem nie takie, jak byśmy chcieli.

Monika Majorek i Bartłomiej Topa
Monika Majorek i Bartłomiej Topa
materiały prasowe

Dla mnie ten film jest tak autentyczny, że jeszcze w trakcie seansu zastanawiałam się, czy przeniosła Pani do niego własne, osobiste doświadczenia…

Jestem jedną z trójki rodzeństwa, więc łatwiej było mi przenieść tę figurę na ekran. Wydała mi się także ciekawa do pokazania. Relacja z rodzeństwem jest potencjalnie najdłuższą w naszym życiu. Jako dorośli czasem się od siebie oddalamy i wracamy w późniejszych latach, ale wciąż się znamy, pamiętamy swoje głupie żarty i wstydliwe chwile, które chcielibyśmy pogrzebać. Sama doświadczyłam też żałoby po bardzo bliskiej osobie i nasiąknęłam hasłem, żeby debiuty pisać o czymś ważnym oraz osobistym. Głównie dlatego, że spędzimy nad tym wiele, wiele lat (śmiech), więc dobrze, żeby był to temat, który nas będzie niósł i do którego będziemy chcieli wracać. Bardzo szybko to jednak przestał być film tylko dla mnie, a zaczął być historią z przesłaniem.

Czy podczas pisania scenariusza towarzyszyły Pani obrazy lub klimat innych filmów, do których chciała się Pani odnieść?

Obudowałam się kilkoma filmami, do których już teraz nie mogę nawet wracać, bo przerobiłam je wzdłuż i wszerz (śmiech). To było głównie amerykańskie kino niezależne i rodzaj dramatu, który jednak ma w sobie ciepło: „Rachel wychodzi za mąż”, za który Anne Hathaway dostała nominację do Oscara, „Other people”, w którym rodzina doświadcza odchodzenia matki, „Siostra twojej siostry” czy „Blue Jay”. To są proste, kameralne filmy, ale po ich obejrzeniu czułam się wypełniona treściami, których się nawet nie spodziewałam. To mi pomogło zrozumieć kilka rzeczy. Przede wszystkim, o jakiej skali chcę mówić w przypadku mojego filmu, czy mogę mówić o czymś, co jest duże, globalne, ale z perspektywy małej grupy... A także, jak pokazać tę nadzieję, na której mi zależało.

Innego końca nie będzie” to nagradzany film, uznany przez krytyków i publiczność, właśnie wszedł do kin. Myślimy – co za wspaniały sukces debiutującej, młodej reżyserki. A ja jestem ciekawa, ile razy słyszała Pani „nie”, zanim ten film powstał?

Więcej niż bym chciała, łatwiej będzie, jak podam liczbę w latach (śmiech). To były cztery lata słuchania „absolutnie nie”, potem rok bardziej konstruktywnego „nie, bo…”, jeszcze później „być może”, ale jak już się pojawiło „tak”, to zostało do końca. Tutaj nie ma jednej drogi i każdy tak naprawdę dochodzi do swojego debiutu innym sposobem. Dlatego też nie wiemy, czy ta droga, którą idziemy, jest dobra, bo nikt nam tego nie zagwarantuje. Mnie męczy taka myśl: ile świetnych debiutów czeka na swoje „tak”?

Mam w sobie ogrom wdzięczności dla moich producentów za to, że od razu uwierzyli w ten projekt i chcieli w nim zostać, a nie sprawdzać mnie przez kolejne lata. Ważne było poczucie, że ten film ma znaczenie dla każdego z nas. Bardzo istotne jest też to, by nie stać samemu za swoim projektem. Ze mną, oprócz producentów, był mój mąż, który kibicował temu pomysłowi od pierwszej godziny, czy mój mentor artystyczny, Bartosz Konopka. Bardzo mnie motywowali w chwilach, kiedy czułam, że to jest tylko moje szalone marzenie, bo jednak wiek debiutującej reżyserki w Polsce był do niedawna raczej dojrzały.

Monika Majorek na planie
Monika Majorek na planie
materiały prasowe

Skoro o tym mowa… Czy miała Pani jakieś obawy związane z reżyserowaniem, które kiedyś kojarzyło się z pewnego rodzaju władczością na planie? Czy takie podejście to już tylko pieśń przeszłości?

Obecnie zmienił się trochę układ sił na planie. Wciąż jest tu hierarchia, bo oczywiście reżyser jest odpowiedzialny za wizję artystyczną, za decyzje. Inaczej nic byśmy nie nakręcili, bo każdy miałby swoje „ale”. Jako osoba, która nie komunikuje się krzykiem w kontakcie z ludźmi, zastanawiałam się kiedyś, jak ja mam się stać tym twardym reżyserem z cygarem, który ustawia wszystkich naokoło. Pójście do Warszawskiej Szkoły Filmowej uświadomiło mi, że to jest tylko legenda. Oczywiście wiem, że takie osoby istnieją, natomiast żyjemy w czasach, kiedy dopuszczamy innych do dialogu, uczymy się rozmawiać, a narzędzia dobrej komunikacji są dostępne w powszechnej kulturze.

To jest jakiś rodzaj świeżości na planie, że przychodzą osoby, które chcą rozmawiać, a nie wyżywać się na innych. Reżyser to w końcu profesjonalny zawód, a nie prywatna przestrzeń do upuszczania własnych emocji. Dla mnie bardzo wzmacniające było słuchanie w szkole, w jaki sposób rozmawia z aktorami np. Magdalena Łazarkiewicz, która w łagodny sposób potrafi osiągnąć dobry efekt na planie.

A jak podeszła Pani do pracy z takimi nazwiskami jak Kulesza czy Topa? Czy one onieśmielają debiutującego reżysera?

Wiedziałam, że piszę autorski film, który wymaga świetnych aktorów, nie tylko indywidualnie, ale również w duetach i większych konfiguracjach. Zgadzam się z takim branżowym powiedzeniem, że „duże” nazwisko to często po prostu duży profesjonalizm. Pierwsze rozmowy z Bartkiem i Agatą bardzo mnie uspokoiły, że to będzie twórcza współpraca i że oni są tego projektu bardzo ciekawi, mają od razu swoje pomysły, ale umieją też słuchać. Bartek, Agata i Maja Pankiewicz to są wręcz maszyny, które jak wchodzą na plan, to aż terkoczą z pasji do kina. Miałam szczęście trafić nie tyle na duże nazwiska, ale na aktorów, którzy kochają robić filmy. To samo mogę powiedzieć o Sebastianie Deli i Klementynie Karnkowskiej, którzy też dużo i świetnie grają.

Pod koniec pracy nad scenariuszem pisała Pani rolę Oli z myślą o Mai Pankiewicz. Co sprawiło, że to właśnie ona była pierwszym wyborem?

Widziałam ją w shorcie, trzy lata przed tym, zanim weszliśmy na plan. Kiedy umówiłyśmy się na spotkanie, po prostu poczułam ulgę. Zaprosiłam ją do projektu, ale Maja wiedziała, że musi się sprawdzić na zdjęciach próbnych ze swoim filmowym rodzeństwem, żeby to zagrało. Istniała więc opcja, że to nie chwyci. Ostatecznie więc Maja Pankiewicz została zatwierdzona na tym samym etapie, co Sebastian, później dołączyła Klementyna. Teraz myślę, że ta decyzja po prostu musiała zapaść. Maja, oprócz tego, że ma świetny warsztat, w tamtym momencie była kojarzona z mocną, chłodną postacią, ale potrafi pokazać w sobie ogromną kruchość.

Jakie sceny były największym wyzwaniem?

Technicznie trudny był basen (śmiech). Góry, deszcz pada, agregat się zepsuł, a aktorzy muszą wskoczyć do zimnej wody. Emocjonalnie trudna była scena nagrania z Bartkiem Topą, bo wiedzieliśmy, że to jest oś tego filmu. Wszystkie materiały VHS-owe kręciliśmy na początku, żeby aktorzy mogli je obejrzeć już w scenie na planie. Jako reżyserka też muszę wiedzieć, do jakiego kalibru ten film zmierza, więc to mi nadało sposób prowadzenia aktorów. Staraliśmy się zapewnić w tamtej ważnej scenie, o której nie chcę tu zbyt wiele zdradzać, bardzo intymne warunki, żeby wszystko wypadło jak najbardziej prawdziwie i szczerze. Zastanawialiśmy się, czy ekipa filmowa musi w ogóle uczestniczyć w tej scenie, czy nie lepiej jeśli aktor nagra ją sam. Dlatego tak mnie cieszy, kiedy słyszę o autentyczności, którą dostrzegają widzowie.

Wspominała Pani, że takie reakcje widzów są prezentem dla debiutantki. A czy bywają zaskakujące?

Pamiętam moment, kiedy wyszliśmy z sali po seansie na Festiwalu w Gdyni. Byliśmy w euforii, szczęśliwi, a wokół mieliśmy osoby, które się przytulały, czy płakały. Do tego czasu obejrzałam film na pewno już setki razy, więc działał na mnie w inny sposób, byłam po prostu podekscytowana, że się udało. Wzruszające reakcje widzów były pięknym przypomnieniem tego, co mnie samą poruszało w tym filmie na samym początku, kiedy siedziałam nad nim tylko z kartką papieru.

A nad czym teraz Pani pracuje?

W planach jest tym razem kino familijne na podstawie książki i scenariusza Karoliny Kwaśnik. Mamy okazję i duże szczęście zmierzyć się z zupełnie innym gatunkiem, skierowanym do innego widza. Natomiast sama piszę teraz znowu historię o rodzinie, ale w innym układzie, bo skupiam się się na bohaterach „siedemdziesiąt plus”. Tematy rodzinne wciąż mnie inspirują.

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź TeleMagazyn.pl codziennie. Obserwuj TeleMagazyn.pl

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn