Są w życiu dwie rzeczy, które potrafią wywrócić świat człowieka do góry nogami. Dwie rzeczy, na których przyjście nikt nie jest w stanie się przygotować i przewidzieć, jak wiele mogą zmienić w jego życiu. Pierwsza z nich to miłość. Ale... nie każdy w ciągu całej swej życiowej podróży może ją spotkać. Ci, na których drodze się pojawia, wiedzą jak potrafi zamieszać w życiowym garncu. Druga - to śmierć. O ten kamień potyka się za to każdy w swej wędrówce. Śmierć kogoś bliskiego. Jedni doświadczając takich sytuacji upadają, drudzy się podnoszą i idą dalej - ale już inni. Silniejsi?
O tym opowiada film Małgorzaty Szumowskiej "33 sceny z Życia" (2008). Nie ma w nim zadęcia i patosu, choć tematyka ciężka. Jest za to nuta zdrowej i prawdziwej ironii, której jakkolwiek byśmy się nie zarzekali - w takich doświadczeniach nie daje się uniknąć. Choćby po to, by nie zwariować. Film prawdziwy. Myślę tu o prawdzie w rozumieniu, o jakim pisał Leszek Kołakowski. Czyli prostym Heideggerowskim niezasłonięciu. To film o relacjach i emocjach odbitych przez kalkę choroby i śmierci. Odkrytych, nagich, pozbawionych wszelkich ozdobników. I to w nim jest najlepsze, bo daje widzowi pole dla własnych interpretacji. Suma sumarum film wart obejrzenia.
Jedyny jego mankament to... muzyka. Napisana przez Pawła Mykietyna ścieżka psuje film. Nie chodzi wcale o to, że jest kakofoniczna, bardziej o to, że jest natrętna i przedobrzona, mimo swej prostoty. Dobrze, że pojawia się sekwencyjnie. Ale mimo to - zamiast uwypuklać sceny czyni coś przeciwnego - zabija przekaz obrazu, krzycząc niepotrzebnie. Choć nagrodzona na gdyńskim festiwalu - kompletnie nietrafiona. Warto zobaczyć ten obraz. I jeśli ktoś potrafi - poczuć.
Anna Tucholska
