„Thunderbolts*” [RECENZJA]. Trochę polotu i finezji w tym smutnym, jak sami wiecie co, MCU? Oceniamy!

Krzysztof Połaski
materiały prasowe Disney
Złote czasy MCU minęły już dawno. Część projektów, jakie ujrzały światło dzienne po „Avengers: Koniec gry”, zostało wręcz zdeptanych przez widzów, którzy załamywali ręce na widok tego, jak obecnie wygląda ich ukochane uniwersum. Czy „Thunderbolts*” ma szansę wprowadzić trochę polotu i finezji do tego smutnego, jak sami wiecie co, filmowego świata? Być może. Sprawdźcie naszą recenzję.

Spis treści

„Thunderbolts*” - RECENZJA

O czym jest „Thunderbolts*”?

MCU doczekało się swojego „Legionu samobójców” - zapewne taka będzie pierwsza myśl większości widzów, którzy zobaczą „Thunderbolts*”. Nowa ekipa składa się z wyrzutków, w jakimś stopniu nieudaczników, samotnych jednostek, które na lata utknęły w świecie rządzonym przez okrucieństwo, zbrodnię i brak perspektyw. Spisano ich na straty, jednak ktoś nie przewidział, że spotkanie takich indywidualności może skończyć się... sojuszem. Co prawda to układ z konieczności danej chwili, ale jak to się mówi: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie

Im mniej wiecie o fabule „Thunderbolts*”, tym lepiej. Warto sobie odpuścić nawet zwiastuny, żeby na własnej skórze poczuć zaskoczenie w pewnym momentach. I żeby było jasne - co charakterystyczne dla filmów Marvela, scenariusz jest tutaj jedynie pretekstem do wprowadzenia do świata Avengers kolejnych bohaterów (lub ich mocniejszego wyeksponowania), co z kolei daje nam wrażenie, że oglądamy zapowiedź kolejnego filmu. Ale... czy fanom MCU to przeszkadza? Nie sądzę, bo taka taktyka z powodzeniem jest realizowana od lat. 

Typowy Marvel?

Dużo w „Thunderbolts*” typowej marvelszczyzny. Sceny pełne patosu są kontrowane tymi humorystycznymi, gdzie w jakimś stopniu odczuwa się, że czasami twórcy trochę za bardzo chcą być zabawni. Red Guardian, który oczywiście sprawiał, że niekiedy moje wąsy się unosiły w reakcji na żart, na dłuższą metę jest męczący i jest zwyczajnie za długim skeczem.

Łapie za serducho!

To, co jednak sprawia, że „Thunderbolts*” potrafi złapać za serducho, to wejście z buta w złamane życiorysy naszych ekranowych milusińskich. Stany depresyjne, powracające wyrzuty sumienia, traumy z dzieciństwa, niemożność spojrzenia w swoje odbicie w lustrze - to wszystko serwuje nam Jake Schreier, według scenariusza duetu Kurt Busiek i Eric Pearson. To ważne, że nawet kino rozrywkowe zaczyna poruszać temat depresji; jestem pewny, że w tych bohaterach wielu widzów będzie mogło odnaleźć samych siebie: kruchych, zagubionych, często pogubionych.

Koncert Florence Pugh

Bohaterką, która większość tego wszystkiego bierze na swoje barki jest Yelena Belova. Florence Pugh w tej roli jest wybitna. Dobrze czytacie - wybitna. Brytyjka jest precyzyjna w każdej scenie, a jej twarz to istna mapa emocji. Ma ten nerw, który sprawia, że wierzysz w jej postać od pierwszych chwil. Tryska autentyzmem, a charyzma 29-latki jest tak wielka, że cała reszta obsady jest dla niej właściwie jedynie tłem. Nawet Sebastian Stan, którego Bucky to w zasadzie jedynie element ozdobny tej fabuły.

Warto obejrzeć „Thunderbolts*”?

„Thunderbolts*”, chociaż prowadzone jest według dobrze znanych standardów MCU, daje jakiś powiew świeżości i pokoleniowej zmiany. To kawał porządnej rozrywki i film, dzięki któremu czekanie na dalsze odsłony MCU naprawdę robi się emocjonujące. Zacieram rączki na dalszy ciąg historii tej szalonej ekipy. W końcu z lojalnym składem, damy radę.

7/10

Krzysztof Połaski

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź TeleMagazyn.pl codziennie. Obserwuj TeleMagazyn.pl

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn