"DEERSKIN" - RECENZJA
Jaki był najbardziej odjechany i absurdalny film, jaki zdarzyło wam się obejrzeć? Czyżby opowieść o mordującej oponie, posiadającej parapsychologiczne zdolności? Twórca tamtego obrazu, francuski reżyser Quentin Dupieux, powrócił z pomysłem chyba jeszcze bardziej absurdalnym i uwodzicielskim jednocześnie, a mianowicie tym razem w centrum swojej nowej opowieści umieścił lekko znoszoną, lecz cały czas zadbaną, beżową kurtkę (100% skóra daniela!), która namawia swojego nowego właściciela, aby unicestwił inne kurtki świata. Brzmi dobrze? Jeszcze jak! Dla tych frędzelków można posunąć się do wszystkiego, a określenie zabójczy styl zobowiązuje.

Daremnym jest jednak uważanie, że autor "Morderczej opony" nakręcił jedynie prościutką komedię, gdzie krew ma lać się strumieniami i tryskać we wszystkie strony. "Deerskin" ma kilka warstw, które śmiało można odkrywać podczas kolejnych seansów. Dla mnie to film o pragnieniu oryginalności; żyjemy w czasach, które wymuszają na nas wyjątkowość. W dobie social mediów i wizerunkowego wyścigu szczurów, który objawia się już na wszelkich etapach życia, trudno jest zachować status quo. Trzeba być kimś. Trzeba być oryginalnym. Przeźroczyści ludzie są przegrani na starcie.
Właśnie taki przez całe lata był Georges (Jean Dujardin), który dopiero w okolicach pięćdziesiątki na karku zdecydował się na radykalne zmiany w swojej marnej egzystencji. Porzucony przez żonę musiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości - miał już dość bycia szarakiem, przeciętnym typem o jeszcze bardziej przeciętnych celach i marzeniach. Właśnie wtedy na jego drodze pojawiła się ONA, warta każdych pieniędzy i nawet największego grzechu - kurtka ze skóry daniela. Dzięki niej zyskał pewność siebie, zaczął błyszczeć, brylować, poczuł się ważny. W świecie przeciętności i szarości łatwo znaleźć sprzymierzeńców, dlatego do drużyny szybko dołącza Denise (cudowna Adèle Haenel), barmanka i samozwańcza montażystka, która nie chce skończyć na francuskiej prowincji jako kura domowa, rodząca jakiemuś zapijaczonemu grubasowi gromadkę dzieci. Mierzy wyżej, chce więcej - uda jej się czerpać z życia garściami?
Z "Deerskin", chociaż mamy do czynienia z brawurową czarną komedią, przebija ogromny smutek. Czuć tutaj śpiew ludzi przegranych, nigdy niespełnione marzenie o byciu mitycznym KIMŚ lub o byciu po prostu zauważonym. Chociaż na moment, choćby przez chwilę. Nie bez powodu "normiki" skończą śmiercią tragiczną - przecież najczęściej wypieramy to, czego najbardziej się boimy. Trudno nie postrzegać mi też "Deerskin" jako filmu o kryzysie męskości. Wszak Georges jest najbardziej złamaną postacią filmu - porzucony, zaplątany w sieć własnych kłamstw, zapomina swojej prawdziwej tożsamości, stając się wyobrażeniem na temat doskonałego samego siebie. W swoich oczach jest kimś, lecz dla otoczenia w zasadzie cały czas jest anonimem, kolejną twarzą mijaną na ulicy, której nikt szczególnie nie zapamięta. To może boleć i frustrować.
Quentin Dupieux wspaniale bawi się widzami, sprawiając, że "Deerskin" jest nie tylko wyborną czarną komedią, ale też filmem zmuszającym do myślenia. Ach, co to jest za kino! Przepięknie nakręcone i jeszcze lepiej zagrane (Dujardin i Haenel są bezbłędni) 77 minut szalonej jazdy bez trzymanki, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone. Quentin Dupieux znowu z RiGCzem.
Ocena: 9/10
