"GREN BOOK" - RECENZJA
"Green Book" to kino, które zastawia na widza wiele pułapek. Produkcja oparta jest na faktach i jest swoistym świadectwem przyjaźni gwiazdy muzyki klasycznej, doktora Dona Shirleya (Mahershala Ali) i jego kierowcy oraz ochroniarza, Anthony'ego "Wargi" Vallelongi (Viggo Mortensen). Pierwszy jest doskonale wykształcony, zna kilka języków obcych, jest bogaty, czarny i strasznie samotny, natomiast drugi ma wyraźne braki w wykształceniu, o wszystko w życiu musiał walczyć, nie ma wielkiego majątku, ale za to ma dużą i kochającą rodzinę, a do tego jest białym mężczyzną pochodzącym z włoskiej familii. I w tym tkwi pierwszy haczyk, bo łatwo "Green Book" zaszufladkować jako film o rasizmie.

Oczywiście, jest to jeden z wątków tej historii, ale film Petera Farrelly'ego to przede wszystkim opowieść o wojnie klas. Przynależność do elity społeczeństwa zobowiązuje - teoretycznie otwiera głowę, sprawia, że człowiek jest bardziej świadomy, natomiast prostym ludziom trudniej jest zrozumieć i zaakceptować pewne kwestie, wykraczające poza dotychczasowe schematy. Używam sformułowania "teoretycznie", bo jak pokazuje druga połowa filmu, bogactwo i dobre szkoły nie zawsze sprawiają, że człowiek przestawi się ze swoich, wpajanych przez lata, nawyków.
Zresztą temat filmu w pewnym momencie - trochę niepotrzebnie - wprost pada z ust bohatera, którego kreuje Mahershala Ali. Biali nie akceptują go z powodu koloru skóry, jest dla nich gorszy, wprost ma miano podczłowieka, natomiast inni czarni również nie witają go z otwartymi ramionami, ponieważ jest dla nich obcy. Wyparł się kultury, poniekąd stał się uciekinierem od swojego pochodzenia. Patrzą na niego jak na dziwaka; trochę z zazdrością, trochę z podziwem, ale bardziej z nienawiścią, myśląc, że zrobił to wszystko, aby chociaż przez moment poczuć się jak biały.
Problem w tym, że społeczna analiza w wykonaniu Farrelly'ego nie jest zbyt głęboka. To właściwie maraton oczywistości, przewidywalnych rozwiązań i często podążania drogą na skróty. Jeżeli widzę, że jednym z autorów scenariusza jest syn "Wargi" Vallelongi, to zapala mi się w głowie lampka, że mógł trochę wybielić ojca bądź podkoloryzować pewne fakty.
Z drugiej strony właśnie takimi prawami rządzi się kino! Viggo Mortensen i Mahershala Ali na ekranie są genialni. W ich grze nie ma żadnej fałszywej nuty, a ponadto zaryzykuję stwierdzenie, że Mortensen zagrał tutaj rolę życia. Wielkie brawa, bo w tak brawurowej kreacji go jeszcze nie oglądaliśmy. Ten duet sprawia, że otrzymujemy wirtuozerski koncert rozpisany na dwóch aktorów, gdzie chemia jest widoczna niczym smog nad Warszawą.
"Green Book" to film, którego nie sposób nie lubić. Powiecie, że to naiwne kino i pełna zgoda! Ale właśnie takich obrazków ku pokrzepieniu serc widzom także trzeba. Kilka lat temu podobną sztukę wykonali francuscy "Nietykalni", a teraz tę rolę przejął "Green Book", gdzie naprawdę trudno nie uśmiechać się podczas seansu. Chociaż autor opowiada nam o poważnych tematach, robi to w sposób łatwy, prosty, przyjemny i zabawny, nawet gdy mowa o pobiciu na tle rasowym. To film, który doskonale trafia w potrzeby komercyjnego widza. Ładne i potrzebne kino. Aczkolwiek mam za złe autorowi, że wprowadził do fabuły jeden wątek, a potem niemal natychmiastowo go uciął. Zbyt zachowawcze postępowanie.
Ocena: 7/10
"GREEN BOOK" W KINACH
