"JOJO RABBIT" - RECENZJA
Taika Waititi nie boi się kontrowersji. Dziecięca komedia o II wojnie światowej i Holokauście? Czemu nie! Wówczas wiele osób kiwało głową z niedowierzaniem, lecz pochodzący z Nowej Zelandii twórca był pewny swojego i konsekwentnie realizował swoją wizję. Dzięki temu otrzymaliśmy historię chłopca (Roman Griffin Davis) zafascynowanego nazizmem, którego wyimaginowanym przyjacielem jest sam Adolf Hitler (Taika Waititi). Wówczas okazuje się, że matka chłopca (Scarlett Johansson) ukrywa w domu małą Żydówkę (Thomasin McKenzie)... Jak to? W niemieckim domu? Wroga? Potwora? Tfu! - pomyśli w pierwszej chwili malec.

Jeżeli spodziewacie się niegrzecznej nazikomedii bądź satyry na II wojnę światową, to raczej srogo się zawiedziecie, bo "Jojo Rabbit" mniej więcej po pierwszych 15 minutach zrzuca z siebie mundur komedii, zakładając dramatyczny pasiak. To przełamanie niestety sporo psuje, bo chociaż początek "Jojo Rabbit" nie należy do najrówniejszych, a wiele gagów jest kompletnie nietrafiona (błagam, zdelegalizujcie Rebel Wilson), to jednak w tym komediowym podejściu do tematu był pewien urok.
Ten szybko znika, gdy Taika Waititi zaczyna opowiadać na poważnie. Nie dość, że w tej opowieści wówczas zaczyna brakować subtelności, a najważniejsze przesłanie zostaje podane wprost w dialogach, to jeszcze mamy do czynienia ze zwyczajnym szantażem emocjonalnym. Nowozelandczyk bawi się emocjami widzów, próbując z nieskomplikowanej historii o dojrzewaniu w realiach wojny stworzyć przejmujący dramat. Niestety, wówczas "Jojo Rabbit" sporo traci ze swojej celności i przenikliwości. Jeszcze gorsze jest - mniej bądź bardziej świadome - usprawiedliwianie Niemców.
Już niektórzy zwrócili na to uwagę, ale na ekranie ze świecą szukać złych nazistów. Niemcy tutaj są mili, kolorowi, stłamszeni, zmuszeni do ukrywania swojej orientacji seksualnej oraz przede wszystkim zmanipulowani przez Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei. Nawet jeżeli wydarza się coś złego, to dzieje się to poza ekranem, nie psując bańki, w jakiej znajdują się "uroczo nieporadni" bohaterowie w mundurach ze swastyką na ramieniu. Naturalnie, o wojnie nie trzeba opowiadać waląc po oczach krwią, przemocą czy gazowaniem Żydów, ale jednocześnie tworzenie obrazu wesołego i przyjacielskiego nazisty jest zwyczajnie szkodliwe i w dalszej perspektywie zakłamujące historię.
Sytuację starają się ratować aktorzy. O ile Roman Griffin Davis nie do końca mnie przekonuje, tak Thomasin McKenzie udowadnia, że za moment będzie pierwszoplanową gwiazdą. Jednak show wszystkim i tak kradnie fenomenalny Archie Yates. Paradoksalnie w bohaterze granym przez tego dzieciaka jest więcej życia i prawdy niż w innych, tekturowych postaciach przewijających się przez ekran. Kawał dobrej roboty wykonuje też Scarlett Johansson, chociaż jej bohaterka została napisana w najbardziej przewidywalny sposób.
Patrzę na "Jojo Rabbit" i widzę, że czegoś zabrakło. Taika Waititi miał na ten tytuł kilka pomysłów, ale na nieszczęście postanowił większość z nich połączyć w jedną całość, przez co dostaliśmy przedziwną filmową hybrydę, gdzie pozornie wszystko gra i jest w porządku, lecz gdy przyjrzymy się dokładniej to widać, jak nie do końca to składa się w jedną całość. Mam wrażenie, że "Jojo Rabbit" jest filmem tak wykalkulowanym na "fajność", że z tej nabitej masy finalnie wypłynęło dużo fałszu. Mimo wszystko film potrafi oczarować grą aktorską i podejrzewam, że wielu widzom to w zupełności wystarczy, aby z seansu wyjść z poczuciem satysfakcji.
Ocena: 5/10
