Jednak te marzenia pękły szybciej niż wola Klingona po mentalnej ingerencji Spocka. Efekty w nowym Star Treku są naprawdę na wysokim poziomie i w sumie takich należało się po nim spodziewać. Wszechświat jest uroczy, a sceny kosmicznych walk bardzo dobrze dopracowane i epickie. Jednak to nie wyróżnia w niczym tej produkcji od innych filmów science-fiction. Starzy wyjadacze, którzy mieli tę przyjemność obejrzeć wszystkie odcinki seriali Original Series, i 10 filmów o załodze Enterprise rozpalą pochodnie i uzbroiwszy się w widły i wszelką broń zniszczenia ruszą ku wesołej pomście za tak kiepski film.
Nie rozumiem, czemu nie można było rozpocząć nowej historii. Nie, łatwiej zrobić czary-mary, pobawić się czasoprzestrzenią i oto mamy nową, alternatywną wersję życia Jamesa T. Kirka. Tą gorszą zresztą. Jednak prawdziwy szok spotkał mnie gdy ujrzałem na ekranie Spocka. Ten jeden film zburzył postać niezwykłą, zawiłą i intrygującą. Spłycił ją i zrobił taką… ludzką. Przepraszam, to nie jest Spock. To tylko typowa tragiczna postać. Takie kosmiczne Troskliwe Misie. Oryginalna załoga Enterprise, a przede wszystkim duet Shatner/Nimoy wyznaczyli pewne standardy i wysoki poziom jeśli chodzi o zinterpretowanie postaci. Grając od 1966 do 1994 roku, aktorzy zdążyli dogłębnie poznać swoich bohaterów i ewoluowali razem z nimi.
Podsumowując, oryginalny Star Trek posiadał głębokie tło społeczno-filozoficzne, dociekania o granice ludzkiego poznania obsypane gwiezdnym pyłem. Już samo motto serii - "Śmiało podążać tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek" zobowiązywał do stworzenia obrazu oferującego coś więcej niż tylko efekty. Z dzieła będącego interpretacją niewyjaśnionych zjawisk, wręcz sztandarowego dzieła fantastyki naukowej, nie zostało zbyt wiele.
Wojciech Konopka
WRÓĆ DO PROGRAMU TV
