NASZA OCENA: 4/5
„Tom Horn” został nakręcony w tym samym roku, a więc w czasach, w których western jako gatunek najlepsze lata miał już za sobą. Ukazywał wtedy, jak zauważył Konrad J. Zarębski („Filmowy Serwis Prasowy”, nr 18 z 1982 r.) zmierzch samego Dzikiego Zachodu, uginającego się pod naporem zdobyczy cywilizacji, do których nieokiełznana wolność kowbojów i rewolwerowców na prerii już nie przystawała. Autor powołuje się na „Balladę o Cable’u Hogue’u” Sama Peckinpaha, w której Hogue w ostatniej scenie ginie pod kołami być może pierwszego na Dzikim Zachodzie samochodu. „Tom Horn” był kolejnym pożegnaniem z romantyką świata bezpowrotnie odchodzącego w przeszłość.
Grany przejmująco przez McQueena tytułowy bohater to postać autentyczna i legendarna. W legendę obrosło życie kowboja i kawaleryjskiego zwiadowcy Toma Horna (głównie dzięki schwytaniu przezeń sławnego indiańskiego wodza – Geronimo), ale obrosła w nią również jego zgoła niesamowita śmierć. We wstrząsającej scenie twórcy filmu pokazują, w jaki sposób – doprawdy jedyny w swoim rodzaju – Horn zszedł w 1903 r. w Wyoming z tego świata. Przedtem ukazują wydarzenia z ostatniego okresu jego życia, które doprowadziły do tragicznego i zarazem zdumiewającego końca. I tłumaczą ten koniec właśnie anachronizmem brutalności Horna, wywodzącej się ze „starego” Dzikiego Zachodu, w cywilizującej się Ameryce z początków XX wieku. A że etyka (w tym wypadku tych, którzy sprzysięgli się przeciw Hornowi) nie zawsze idzie w parze z postępem technologicznym i społecznym, to już zupełnie inna sprawa. I gorzki wniosek płynący z tego pięknego, choć smutnego westernu.
ab
WRÓĆ DO PROGRAMU TV
