Marczak udaje, że zrobił film pokoleniowy, opowiadający o dzisiejszych dwudziestokilkulatkach. Krzysiek (Krzysztof Bagiński) i Michał (Michał Huszcza) grają samych siebie, włóczykijów zwiedzających kolejne zakamarki imprezowej Warszawy. Ten pierwszy rozstał się z dziewczyną, a ten drugi chciałby jakąś zaliczyć, więc co wieczór wyruszają w tournée po stolicy i bujają się od klubu do klubu, przez jedną imprezą na drugą. A to wciągną kreskę, a to sobie popiją, a to zaliczą jakąś pannę lub stoczą kolejną debatę o niczym. Problem się zaczyna, gdy Michał wchodzi w głębszą relację z byłą dziewczyną Krzyśka, Evą (ciekawa Eva Lebeuf). Cóż, wówczas hasło Bros Before Hoes przestaje mieć znaczenie.
CZYTAJ TAKŻE:
Chociaż Krzysiek i Michał, przynajmniej teoretycznie, grają samych siebie, to... kompletnie sobie z tym nie radzą. Wypowiadane przez nich słowa są dukane, jakby były kiepsko wyuczone na pamięć bądź koślawo czytane z promptera. Wszystkie ich rozmowy, z naiwnymi rozważaniami na temat życia, przeszłości i przyszłości, są absolutnie niewiarygodne. Irytująca maniera głównych bohaterów nie tylko nie pozwala ich lubić, ale patrząc na tych chłopaków nie jestem w stanie uwierzyć, że takie jednostki faktycznie istnieją. Nie wierzę w tych ludzi, ich upozorowane zachowania i zasugerowane przez reżysera gesty.
Więcej, nawet ich środowisko naturalne, czyli imprezy, wypadają jakby były rekonstrukcją wydarzeń rodem z programu „997”, a nie prawdziwym melanżem. Postaci Marczaka są jak pacynki robiące to, co każe im reżyser, chociaż ten próbuje widzom wmówić, że tak właśnie wyglądają millenialsi. Iść pod prąd podczas godziny W? Nie ma problemu! Zaczepianie przypadkowych robotników? Co to dla nas! Z takich nic nie znaczących epizodów składa się cały film. Może Krzysiek i Michał nie śpią w nocy, ale co z tego, skoro wówczas po prostu się nudzą, a przy okazji zanudzają także widzów?
„Wszystkie nieprzespane noce” to – chociaż nienawidzę tego określenia – zwyczajna wydmuszka i produkcja udająca film o czymś. To nie jest pokoleniowy manifest, ani rejestracja urywka z życia dwóch irytujących hipsterów, jedynie film udający to wszystko. Po części gratuluję Marczakowi tego pomysłu. W końcu potrafił zahipnotyzować część widzów bezpłciowym obrazem, który jednak broni się sposobem realizacji (ze strony technicznej to perełka, przyznaję), ale niestety więcej prawdy o dzisiejszych dwudziestokilkulatkach znajdę prędzej w „Warsaw Shore”, bo tam – chociaż też mamy do czynienia z reżyserią – widzę prawdziwych ludzi, złaknionych fejmu, seksu i alkoholu, natomiast tutaj widzę opowiastkę o dwóch buntownikach, którzy chcą się przeciwko czemuś zbuntować, ale za bardzo nie mają przeciwko czemu. Fałszywe życie, fałszywy film.
Ocena: 4/10
Krzysztof Połaski
"Wszystkie nieprzespane noce" trafią do kin 4 listopada
