„Neon Demon” to prosty, a nawet prostacki obraz, ale paradoksalnie właśnie w tym tkwi jego urok oraz największa siła. 16-letnia Jesse (Elle Fanning) nic nie potrafi, ale jest świadoma swojej urody i to właśnie na niej chce zacząć zarabiać. Ucieka z domu i przyjeżdża do Los Angeles, gdzie natychmiastowo zostaje wchłonięta przez świat mody, wybiegów i sesji zdjęciowych. Niewinne dziewczę jeszcze wtedy nie wiedziało, że rzeczywistość, której pragnie być częścią, jest zakłamana, obłudna i zła. Pytanie tylko, czy Jesse faktycznie jest takim niewiniątkiem, jak sugeruje jej słodka buzia? Może za twarzą aniołka kryje się prawdziwa bestia?
CZYTAJ TAKŻE:
Refn na ekranie przedstawia wariację na temat historii Kopciuszka, podlana elektroniczną muzyką i opakowaną w ramy kiczowatego oraz taniego thrillera. Ma błyszczeć i błyszczy. Autor „Drive” z premedytacją oraz pełną świadomością stworzył film wyglądający jak tombak, a nie złoto. Co więcej, można odnieść wrażenie, że urodzony w 1970 roku twórca mocno inspirował się świetnym i początkowo niedocenionym „Showgirls” Paula Verhoevena, gdyż w zasadzie serwuje widzom podobną historię, tylko przeniesioną w inne czasy oraz na trochę odmienny grunt.
Aktorstwo oraz dialogi ograniczono do minimum. Reżyser bawi się formą i zamiast dać pole do popisu swoim aktorom, woli przyglądać się ich prostym gestom w zwolnionym tempie. Dlatego nic dziwnego, że poza Elle Fanning oraz Keanu Reevesem występy pozostałych aktorów (a może raczej statystów?) pójdą w niepamięć. Integralną częścią filmu jest wspaniała muzyka Cliffa Martineza, która w połączeniu ze zdjęciami Natashy Braier sprawia, że nie można odciągnąć wzroku od ekranu. To najmocniejsze punkty programu.
Nicolas Winding Refn za pomocą „Neon Demona” bawi się filmem i pokazuje, że może sobie na wiele pozwolić. To trafna satyra nie tylko na świat mody, ale na cały showbiznes. Autor „Pushera” w dosłowny sposób pokazuje do czego doprowadza pogoń za pięknem, chęć stałego poprawiania własnego wyglądu oraz narcyzm. To świat egoistów, ludzi widzących wyłącznie siebie i na innych patrzących z zazdrością oraz zawiścią, bo są młodsi, być może zdolniejsi i mogą osiągnąć więcej oraz zajść dalej. A strach przed porażką boli najbardziej.
Przyjęta przez reżysera forma opowiadania nie każdemu widzowi przypadnie do gustu, niektórzy zapewne nawet wyjdą z seansu, ale mam dziwne wrażenie, że za kilka lat dla niektórych ta produkcja może być równie kultowa jak wcześniej wspomniane „Showgirls”. W obydwu przypadkach twórcy świadomie żonglują kiczem i przaśnością, co nie tylko ma swój urok, ale przede wszystkim ma sens. Cholernie aroganckie, ale jednocześnie bardzo fascynujące!
Ocena: 7/10
Krzysztof Połaski
Recenzja została pierwotnie opublikowana 22 lipca 2016 roku, w ramach relacji z festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty 2016.
