"ROCKETMAN" - RECENZJA
Film biograficzny to specyficzny gatunek. Na takie kino po prostu trzeba mieć pomysł, nie można tak po prostu odhaczyć kolejnych punktów z czyjejś biografii i osiąść na laurach. Dexter Fletcher, chociaż wielkiego reżyserskiego doświadczenia nie ma, doskonale o tym wiedział, dlatego "Rocketman" wymyka się wszelkim gatunkowym schematom.
Czego tutaj nie mamy! Z jednej strony biografia Eltona Johna, z drugiej poruszający dramat o wyobcowaniu i uzależnieniu, a wszystko to przeplatane musicalem oraz... cząsteczkami kina fantasy. Tak to się robi! Ten międzygatunkowy koktajl okazał się strzałem w dziesiątkę, pozwalając uciec twórcom od banału. Jeżeli liczycie na standardową opowiastkę o tym, jak Elton John został muzykiem, to się raczej rozczarujecie, ponieważ autorów interesuje znacznie więcej.

"Rocketman" to feeria barw, film tryskający przeróżnymi kolorami, pod którymi jednak często krył się smutek i ból. Tutaj na ekranie nikt nie boi się pokazać uzależnienia od narkotyków czy otwarcie rozmawiać o seksualności, przez co obraz filmowego Eltona Johna jest tak bardzo prawdziwy. I najważniejsze - Taron Egerton nie stara się go odwzorować 1:1, lecz przedstawia swoją wariację na temat londyńskiego piosenkarza.
Egerton daje czadu. O tym panu będzie coraz głośniej, nie ma innej opcji. Reszta obsady również prezentuje się solidnie, aczkolwiek największe ukłony, brawa i inne honory należą się Bryce Dallas Howard. Urodzona w 1981 roku aktorka jest bezbłędna, tworząc jedną z najbardziej charakterystycznych i niejednoznacznych kreacji w całym filmie.
Trudno nie czerpać radochy z seansu "Rocketmana". Wstawki musicalowe mają energię i moc, zresztą wszystkie muzyczne elementy filmu to uczta dla ucha i oka. Przy przebojach Eltona Johna aż trudno nie zacząć ruszać nóżką. Po prostu hit za hitem. "Rocketman" to filmowa biografia, która wymyka się konwenansom. Specyficzne i intrygujące kino, które sprawnie operuje kiczem, a do tego widać, że nad całością czuwała ręka Eltona Johna. Czasem może zbyt zachowawcza, ale nie mogę oprzeć się też wrażeniu, że angielski muzyk i tak odkrył przed widzami kawał swojego życia. To on jest tutaj gospodarzem, więc musimy grać na jego zasadach. Jest tutaj miejsce na luz, humor i wzruszenia. Czego chcieć więcej?
Ocena: 7/10
