NASZA OCENA: 8/10
Zbudowana w Zatoce Meksykańskiej platforma Deepwater Horizon wydobywa niespotykane dotąd ilości ropy, przynosząc swoim właścicielom krociowe zyski. Podczas rozruchu wydobycia dochodzi jednak do awarii, która wkrótce doprowadza do serii eksplozji i pożaru platformy.
„Żywioł. Deepwater Horizon” to oparte na autentycznych wydarzeniach kino katastroficzne z prawdziwego zdarzenia opowiadające o największej katastrofie ekologicznej XXI wieku. Do tej pory pamięta się zdjęcia plaż Zatoki Meksykańskiej lepkich od ropy i stada pozlepianych ropą, konających w męczarniach ptaków. To jednak musimy przywołać z pamięci, bo film jest dosyć wiernym (jak się zdaje) obrazem samej katastrofy, kilku godzin ją poprzedzających oraz ludzi, których dotyczyła bezpośrednio – pracowników platformy wiertniczej. Jeśli dla nas jest to katastrofa ekologiczna, dla nich była to sytuacja, w której w czasie tych kilkudziesięciu minut musieli zapewnić ewakuację jak największej liczbie osób. To właśnie ta walkę z czasem jest elementem wnoszących do filmu niesamowite napięcie (widać, że budżet nie poszedł na marne, a spece od efektów specjalnych mieli pełne ręce roboty). Służy temu wygranie motywów z utrzymaniem platformy, uruchomieniem generatorów czy odsunięciem ramienia ogromnego dźwigu, przechylającego się i zagrażającego uciekającym ludziom.
Ciekawie pokazano działania zwykłych ludzi, które później nazywamy bohaterskimi, podczas gdy w trakcie „dziania się” czegoś złego, bywają naturalnym odruchem, zwykłym działaniem, które nie ma znamion czegoś przyzwoitego albo nie. Z tego też powodu film nie cierpli na syndrom patetyzmu i wzniosłości. To co się dzieje jest po prostu ratowaniem życia kumpli. Bo katastrofa pochłonęła wprawdzie życie 11 osób z liczącej 126 ludzi załogi, ale zdumiewające jest że… jedynie tylu.
W filmie Petera Berga wybuch płuczki (mieszanki błota i ropy naftowej), a potem ogromny wybuch gazu sprawia, że platforma staje się żelazną, płonącą pułapką, w której metalowe elementy ranią niczym odłamki granatu, a fala błota roztrąca ludzi jak marionetki.
Film dość jednoznacznie pokazuje kto zawinił takiej sytuacji? Spece z koncernu naftowego, którym wiszące nad głową i kosztujące kupę kasy widmo coraz większego opóźnienia każe niefrasobliwie podejść zarówno do szereg usterek, na których łatanie mnie ma czasu, jak i do dyskusyjnych wyników testów pomiarowych, które interpretują jako błąd pomiarowy. Za niefrasobliwość i żądzę zysku płacą zwykli, ciężko pracujący ludzie bezradni wobec wielkiej korporacyjnej machiny. Grający nafciarzy aktorzy (Mark Wahlberg, Kurt Russell) poradzili sobie z rolami w bardzo naturalny sposób – nie są ani sztuczni, ani zbytnio nie dramatyzują, grają instynktownie. I nawet reprezentującemu ciemną stronę mocy bezwzględnemu Vidrine’owi (John Malkovicha) żywioł ściera z twarzy pobłażliwy, protekcjonalny uśmiech.
Beata Cielecka
