NASZA OCENA: 7/10
Koniec XIX wieku, Stany Zjednoczone. Frank Hopkins, zwycięzca wielu konnych wyścigów, zaproszony zostaje do udziału w legendarnym wyścigu “Ocean Ognia” odbywającym się w Arabii Saudyjskiej. Żaden spośród arystokratycznych uczestników morderczego wyścigu nie wierzy jednak ani w umiejętności jeźdźca, ani w wytrzymałość jego nierasowego konia, mustanga Hidalgo.
Mam słabość do takich filmów jak “Hidalgo – Ocean Ognia”, głównie dlatego, że adresowane są – jak to ładnie ujmują psychologowie – do dziecka tkwiącego w każdym z nas. A to skutecznie łagodzi zbytni krytycyzm. Nasze pragnienia realizuje w dodatku grany przez Viggo Mortensena bohater-awanturnik z niezbyt czystym sumieniem, Frank, z którym nie sposób się nie zidentyfikować. Myliłby się jednak ten, kto oczekiwałby li tylko opowieści o wielkim wyścigu, owszem jest on niezwykle widowiskowy i dynamiczny, ale jakby obok dzieje się równie wiele: są bezwzględni konkurenci i piękne kobiety, są porwania, walka z żywiołami (spektakularna burza piaskowa), własnymi słabościami, no i cudowna przyjaźń zdanych na siebie człowieka i konia. To wszystko przyprawione jest niemałą dozą humoru, co dobitnie pokazuje scena kastracji.
Film o sporcie ekstremalnym, jakim w XIX wieku były wyścigi konne to idealny dla wszystkich – poza skostniałymi intelektualistami – obraz, i aż chciałoby się powiedzieć parafrazując słowa piosenki: Taką bajką do mnie mów!
Nawiasem mówiąc, realizacja owej bajki stałą się przygodą nie tylko dla widza. Dostarczyła niezłej adrenaliny również realizatorom, kręcącym głównie w Maroku, gdzie porywisty wiatr skutecznie wciskający piach w każdą szczelinę sprzętu i ciała szalenie utrudniał pracę. Jedną z najbardziej niebezpiecznych scen (oprócz tej z jazdą na oklep), w której końskie osobowości dały o sobie znać, była scena rozpoczęcia wyścigu. Setka nieobytych z innymi rumakami koni, zestresowanych podróżą i widokiem egzotycznych wielbłądów, nieprzyzwyczajonych do wciskającego się w nozdrza piachu, zaczęła po prostu walczyć ze sobą. W ruch poszły zęby i kopyta, zdawało się, że w konie wstąpił jakiś demon.
Viggo Mortensen czuł się szczególnie nieswojo siedząc na małym koniku, który zdawał się jednak mieć duże poczucie godności i ani myślał ustąpić pola wyższym i roślejszym rumakom. W pewnym momencie zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Kilka osób zostało niemal stratowanych, jeden z koni wywinął kozła i zrzucił jeźdźca. Na szczęście obrażenia nie były poważne. – Ja miałem po prostu szczęście! _– podsumowuje aktor pracę ze swymi końskimi partnerami, bo choć do zbliżeń używano tylko jednego konia o, jakby to powiedzieć, najbardziej fotogenicznym wyrazie pyska i najmilszej osobowości, to Hidalgo grało aż 5 koników każdorazowo malowanych w łaty specjalnym sprayem. Owego najbardziej sympatycznego mustanga aktor tak sobie upodobał, że odkupił go po zakończeniu zdjęć. Łaciaty konik zaskarbił sobie sympatię Mortensena, mimo iż nie biega szybko i nie zna cyrkowych sztuczek. – Jest jednak – mówi aktor o swym ulubieńcu – bardzo, bardzo sprytny i… szalenie leniwy. Ma talent w udawaniu, iż nie słyszy komend, a poza tym trzeba go bardzo uprzejmie prosić o zrobienie czegokolwiek. Słowem, ma charakter! _
Jest jeszcze jeden człowiek którego realizacja filmu przyprawiła niemal o palpitację serca. Tym człowiekiem był nikt inny jak… przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej, który obserwował Mortensena wykonującego ewolucje sprawiające trudność nawet doświadczonym kaskaderom. Aktor spadał z konia, jeździł bez siodła, skakał na wierzchowca w pełnym galopie i nawet kilka bolesnych upadków i końskich kopnięć nie było w stanie zniechęcić go do podjęcia próby następnej akrobacji.
Cóż, aż chciałoby się podsumować: koń z charakterem nie może wszak mieć pana, który go nie posiada!
Beata Cielecka
"Hidalgo - Ocena Ognia". Sprawdź datę emisji
WRÓĆ DO PROGRAMU TV
