"La La Land". Uważajcie o czym marzycie, bo marzenia się spełniają [RECENZJA]

Krzysztof Połaski
Krzysztof Połaski
fot. materiały prasowe dystrybutora Monolith Films
fot. materiały prasowe dystrybutora Monolith Films
„La La Land” już od pierwszej zapowiedzi, gdy ujawniono, że Damien Chazelle kręci musical, a w rolach głównych pojawią się Emma Stone i Ryan Gosling, było skazane na sukces. Najpierw doskonale film przyjęto na festiwalu w Wenecji, a następnie posypała się lawina mniej lub bardziej ważnych nagród, ze Złotymi Globami na czele, a zapewne i na ceremonii wręczenia Oscarów będzie ciekawie. Czy zasłużenie? Jeszcze jak!

Ocena: 8/10

Już sam początek nie pozostawia nam wątpliwości, z jakim filmem będziemy obcować przez ponad dwie godziny. Lato, korek na autostradzie, dookoła zdenerwowani kierowcy, aż nagle… zaczyna grać muzyka, ludzie wysiadają z aut i zaczynają śpiewać oraz tańczyć, a wszystko to zrealizowane w sposób budzący podziw, za pomocą jednego ujęcia, z należytym wyczuciem i rozmachem.

W tym korku pierwszy raz spotykamy naszych milusińskich, którzy dziwnym trafem będą na siebie stale wpadać w przeróżnych okolicznościach. Sebastian (Ryan Gosling) jest niespełnionym muzykiem, który marzy o własnej knajpie, gdzie w tle grałby najczystszy i nieskazitelny jazz, ale póki co sam musi przygrywać skoczne melodie do kotleta, a gdy szef (J.K. Simmons w wybornym epizodzie!) zdecyduje się jednak na zerwanie z muzykiem umowy o zatrudnienie w trybie natychmiastowym, to pozostanie mu granie na keytarze w śmiesznym zespole na różnych uroczystościach. Swoją drogą, scena z zagraniem numeru a-ha – „Take On Me” to mały majstersztyk!

Aspiracje ma także Mia (Emma Stone), która w przerwach pomiędzy parzeniem kawy w jednej z kawiarń na tyłach studia filmowego, zalicza kolejne castingi, mając nadzieję, że w końcu uśmiechnie się do niej los i będzie miała szansę udowodnić światu, że posiada wielki talent aktorski. Jako, że łatwiej marzyć we dwoje, to raczej nie trzeba dodawać, że z każdym kolejnym spotkaniem Mia i Sebastian mają się coraz bardziej ku sobie. Pal licho nawet, że ona nienawidzi jazzu. Widocznie nigdy nie słyszała naprawdę dobrego numeru.

„La La Land” od strony wizualnej jest arcydziełem. Wycyzelowane kadry, gdzie głębia kolorów łączy się z wigorem i swego rodzaju żywiołowością, sprawiają, że nie sposób od ekranu oderwać wzroku. Każdy detal jest dopracowany w najmniejszych szczegółach, a kolejne kolorowe sukienki Emmy Stone, z genialną żółtą kreacją na czele, od razu zapadają w pamięć, stając się symbolem tego filmu. Chazelle doskonale bawi się kolorystyką, zaczynając od najbardziej niewinnych, młodzieńczych barw, a kończąc na bardziej stonowanych odcieniach, świetnie oddających charakter przedstawianych wydarzeń. Precyzja to słowo klucz, każdy element obrazu jest przemyślany od A do Z.

Do tego fantastyczna muzyka, będąca, naturalnie obok duetu Stone / Gosling, głównym bohaterem całości. Kompozycji Justina Hurwitza nie da się wysłuchać wyłącznie raz, do tych dźwięków będzie się chciało wracać stale. Wiem, co mówię, bo sam mam za sobą dwukrotne spotkanie ze ścieżką dźwiękową „La La Land” i jestem przekonany, że jeszcze niejeden wieczór spędzimy razem. Widać, a właściwie słychać, że Damien Chazelle i Justin Hurwitz nadają na tych samych falach, co można było odczuć już przy „Whiplash”. Kwintesencją filmu jest wzruszająca piosenka „City of Stars”, której nie sposób słuchać bez ciarek na skórze. Niejedna łza zostanie uroniona przy tej kompozycji, jestem tego pewny.

„La La Land” jest bardzo ładne, ale jednocześnie też zwodniczo wesołe i urocze, aby w końcówce przywalić gorzką prawdą. To boli. Można było się bać tego filmu, ale niepotrzebnie, bo Damien Chazelle potwierdził, że świetny i trzymający w napięciu „Whiplash” nie był jednorazowym wybrykiem. Zresztą gdyby w 2014 roku nie zrobił tak mocnego filmu i nie wszedł do Hollywood z buta, zwyczajnie wyważając drzwi, to później nikt nie pozwoliłby mu na tak z jednej strony konserwatywny, a z drugiej brawurowy i autentyczny musical, w którym naiwny romantyzm miesza się z szarą rzeczywistością.

To trochę współczesny „Buntownik bez powodu” (ale piękne nawiązanie!) i trochę „Fame”, a wszystko w rytm wspaniałego jazzu. Ryan Gosling i Emma Stone są fantastyczni, a chemia pomiędzy tą dwójką jest wyczuwalna już od ich pierwszego spotkania w korku samochodowym. Nie tylko dobrze się na nich patrzy, ale przede wszystkim się w nich wierzy, to postacie z krwi i kości, które w pogoni za szczęściem zaczynają tracić siebie.

„La La Land” może zasmucić, bo to opowieść o trudnej sztuce wyboru, gdzie można albo mieć, albo być. Uważajcie o czym marzycie, bo marzenia się spełniają, a na to trzeba być przygotowanym. W sumie w jakiejś części o tym samym, ale w innej stylistyce, opowiadał też „Whiplash”, więc miejmy nadzieję, że Chazelle nie zostanie więźniem jednego filmu. Ale póki co zafundował widzom ładny i sentymentalny obrazek z rozśpiewanego Hollywood.

Krzysztof Połaski

[email protected]

Recenzja została pierwotnie opublikowana 20 stycznia 2017 roku.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na telemagazyn.pl Telemagazyn