NASZA OCENA: 4/5
Truman Capote był znakomitym obserwatorem Ameryki lat 50. i 60. Obserwatorem i demaskatorem odsłaniającym tajemne życie, o którym mówiło się na ucho, a nikt nie chciał pisać. Piękna Holly Golightly, bohaterka jego opowiadania „Śniadanie u Tiffany’ego”, zarabia na życie towarzysząc bogatym dżentelmenom podczas kolacji (a może i później także...).
Jest zrozumiałe, że wzbudza zainteresowanie Paula Varjacka, początkującego pisarza, który mieszka w tym samym domu. Zresztą trudno nie zwrócić na nią uwagi, gdy urządza huczne imprezy lub śpiewa siedząc w oknie. A kiedy Holly jest w złym nastroju, wybiera się na „śniadanie u Tiffany’ego” – do najbardziej znanego sklepu jubilerskiego przy nowojorskiej Piatej Alei. Paul wkrótce zaprzyjaźnia się z dziewczyną i daje się wciągnąć w jej dziwny, czasami zwariowany świat. Znajomość zaczyna nabierać coraz poważniejszego wymiaru...
Capote nie był zadowolony z filmu – uważał, że scenariusz spłycił i wygładził jego opowiadanie (np. usunięto elementy biseksualne z życia Holly), a hollywoodzki happy end kompletnie pozbawił tę historię stylu.
Trudno odmówić pisarzowi racji, choć „Śniadanie u Tiffany’ego” to rzadki przypadek, kiedy będący adaptacją literatury film też jest wartością samą w sobie. I to niemałą, choćby w postaci kreacji Audrey Hepburn i pięciu nomincji do Oscara (w tym dla Hepburn) oraz dwóch statuetek (dla Henry’ego Manciniego za muzykę oraz piosenkę „Moon River”). „Śniadanie u Tiffany’ego” uważane jest za jeden z najbardziej „kobiecych” filmów wszech czasów.
Piotr Radecki
WRÓĆ DO PROGRAMU TV
