NASZA OCENA: 6/10
Grupa wojowników z Europy przemierza Daleki Wschód w poszukiwaniu sekretnej broni: prochu. Część z nich ginie jednak w potyczce z bandytami, część zaś zabijają tajemnicze stworzenia w jednej z jaskiń. Ocalali William i Tovar zostają więźniami ludzi generała Shao odpowiedzialnego za obronę Wielkiego Muru. To jednak nie bandyci ani koczownicze plemiona są zagrożeniem dla Chin. Są nim owe tajemnicze stworzenia, które przyczyniły się do rzezi białych wojowników. William i Tovar wykorzystując swe wojenne doświadczenia postanawiają wziąć udział w rozprawie armii Shao z zębatym niebezpieczeństwem.
„Wielki Mur” to rozrywka w czystej formie. Nakręcony za 150 milionów dolarów akcyjniak z elementami fantasy ma bawić i tylko bawić. Co zresztą udanie czyni. To ten typ filmu, który został nakręcony i zagrany „przez i dla dużych chłopców”, bez większych ambicji artystycznych, ale i bez lekceważenia widza: widać zainwestowane pieniądze, technicznie nie można się przyczepić do niczego, a choć całość ociera się o kicz przez duże K, to jest to niebywale widowiskowy kicz. Są tu zdrady, jest egzotyka, miłość, jest oddział straceńców ratujących ludzkość, są nieprzeliczone hordy oślizłych stworów pragnących zagłady naszej rasy. Walki w wielu momentach przypominają te z obrazów typu „Hero”, scenografowie i choreografowie wymyślają przeróżne atrakcje, kostiumy przyprawiają o oczopląs.
Film wzbudził natomiast sporo kontrowersji w samych Chinach: noty były kiepskie, nie podobało się, że to biały Matt Damon ratuje Państwo Środka, podkreślano, że główny sponsor, Wanda Group, to pupil reżimu z Pekinu, sam zaś obraz roi się od błędów i przekłamań (mur w takiej formie, w jakiej go przedstawiono, zbudowano za czasów późniejszej dynastii). Pomijając te zarzuty i przymykając oko na sam koncept (stwory z kosmosu kontra wojownicy na Wielkim Murze Chińskim), miłośnicy lekkiego kina będą się bawić przednio.
Beata Cielecka
Wróć do programu tv
