Lata 90. Massimo (Valerio Mastandrea), zmęczony życiem dziennikarz, powraca do rodzinnego domu, aby po śmierci ojca sprzedać jego mieszkanie. Powrót na stare śmieci wywołuje w Massimie szereg wspomnień i uruchamia procesy, z którymi nigdy sobie nie poradził. Nie potrafił pogodzić się z przedwczesną śmiercią matki, co nie tylko rzutowało na całe jego późniejsze życie, ale wręcz zawiązało nad jego egzystencją czarną wstęgę i każda kolejna śmierć już nie robiła na wycofanym mężczyźnie większego wrażenia. Pozornie żył, ale wewnętrznie wegetował i powolnie umierał.

Przedstawiona na ekranie historia wydarzyła się naprawdę, wszak oglądamy adaptację bestsellerowej biografii turyńskiego dziennikarza, Massima Gramelliniego. No i w zasadzie w tym największy problem, gdyż cały film wygląda jak podręcznikowo zrealizowany obraz biograficzny. O ile sceny z dzieciństwa, gdzie doskonale widać chemię pomiędzy małym chłopcem (Nicolò Cabras) a matką (świetna Barbara Ronchi) prezentują się wybornie, tak trochę gorzej wyglądają pozostałe części układanki.
Można odnieść wrażenie, że oglądamy jakąś mocno poszatkowaną opowieść, bo w jednym momencie obserwujemy burzliwe dzieciństwo Massima, aby za chwilę przenieść się do Sarajewa lat 90., gdzie już jako dziennikarz staje ze śmiercią oko w oko. Brakuje w tym rozwinięcia oraz zgłębienia tematu. Widać, że materiał jakim dysponował 77-letni reżyser był znacznie potężniejszy, niż to co finalnie otrzymaliśmy. Więcej, ta biografia to materiał na miniserial, dlatego po skondensowaniu całości do 134 minut trochę traci.
Valerio Mastandrea doskonale odnajduje się w swojej roli i jest absolutnie wiarygodny, podobnie jak odgrywająca rolę matki Barbara Ronchi. Gorzej sprawa wygląda z ojcem głównego bohatera, w którego wcielił się Guido Caprino. Nie jest tak charakterystyczną postacią i blednie w tej historii. W jakiś sposób zanika, a trudno uznać, że w życiu syna był nieistotny. Do tego można też rozpaczać, że tak doskonała aktorka jak Bérénice Bejo dostała tak mało scen, chociaż i tak wycisnęła ze swojej postaci co tylko mogła. Natomiast cała reszta ludzi, jaka przewija się przez ekran, jest już wyłącznie ozdobnikiem, o którym zapominamy jeszcze w trakcie seansu.
I chociaż można narzekać na wady tego filmu, to nie można mu odmówić ogromnego ładunku emocjonalnego, jaki ze sobą niesie. Ten obraz mocno oddziałuje na widza, potrafi uderzyć, ale na szczęście nie szantażuje. Z tej produkcji wylewa się prawda, przez co doskonale potrafię zrozumieć głównego bohatera i się z nim dodatkowo solidaryzuję.
Świetna jest scena z wybuchem paniki. To właściwie kwintesencja tego filmu, pokazująca w kilka minut o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Bezsilność, udawanie, brak chęci pogodzenia się z prawdą – to musiało w końcu eksplodować. Ta sekwencja spokojnie mogłaby funkcjonować jako osobna etiuda i myślę, że zdobyłaby wiele nagród.
„Słodkich snów” nie jest wolne od potknięć, ale ten film wygrywa swoim autentyzmem i emocjami. Marco Bellocchio pokazuje nam, jak bardzo ważna jest więź dziecka z matką oraz jak wydarzenia z dzieciństwa kształtują nas w dorosłym życiu. Niby wszystko to wiemy, mamy jasność, ale nie sposób się nie wzruszyć na seansie tego filmu. I nie ukrywam, że mam zagwozdkę z oceną, ale wszelkie minusy o których napisałem wcześniej są niczym w porównaniu z tym, jak „Słodkich snów” na mnie zadziałało. Podejrzewam, że zapamiętam tę produkcję na długo. A to cecha charakteryzująca dobre kino.
Ocena: 7/10
Krzysztof Połaski
"SŁODKICH SNÓW" W KINACH OD 9 CZERWCA
reż. Marco Bellocchio
Włochy, Francja, 2016, 134 min.
Recenzja została pierwotnie opublikowana 13 czerwca 2017 roku.
