NASZA OCENA: 3/5
Pierwszy raz pojawił się w 1912 r. (a więc niedawno obchodził 100-lecie urodzin!) w powieści Edgara Rice’a Borroughsa "Księżniczka z Marsa", kiedy jeszcze nikt nawet nie śnił o Supermanie czy Spider-Manie.
Carter (Taylor Kitsch) to ciężko doświadczony weteran wojny secesyjnej (stracił żonę i syna), który chcąc zapomnieć o tragedii i podejmuje ciężką pracę w kopalni złota. Tam trafia na tajemniczy portal, który przenosi go na Marsa. Okazuje się, że Czerwona Planeta zamieszkała jest przez 4-metrowe istoty inteligentne, które stworzyły własną kulturę, cywilizację a nawet toczą między sobą wojny. Carter, wzbudzający wielkie zainteresowanie swoją odmiennością ale również doświadczeniem i inteligencją, wbrew swojej woli również zostaje wplątany w te walki…
Gigantyczny sukces trójwymiarowego "Avatara" spowodował, że także inni producenci i reżyserzy zapragnęli mieć w swoim dorobku podobny film. Wydawało się, że powieść Borroughsa, do której ekranizacji przymierzano się już od ponad 70 (!) lat, idealnie się do tego nadaje: są tu obca cywilizacja, widowiskowe walki, przerażające potwory, ale także międzyplanetarna miłość - można powiedzieć: te same elementy, co w "Avatarze". Jednak w filmie Camerona ta mieszanka doprawiona techniką 3D zadziałała, a w "Johnie Carterze" - nie. 250 milionów dolarów wyłożonych na produkcję z trudem się zwróciło, i to tylko dzięki widzom spoza USA. Ale to bynajmniej nie oznacza, że film Andrew Stantona jest zły, raczej pomysł na dość oldskulowy wygląd świata przedstawianego nie wszystkich zachwycił. Odnoszę jednak wrażenie, że z czasem "John Carter" zostanie doceniony i stanie się wielkim hitem wszelkiego rodzaju wypożyczalni filmów, z nawiązką zwracając zainwestowane weń pieniądze.
Film s.f. USA 2012, reż. Andrew Stanton
WRÓĆ DO PROGRAMU TV
