„Tulipanowa gorączka” była materiałem na hit; nośna miłosna intryga oraz znane nazwiska w obsadzie, z Alicią Vikander i Christophem Waltzem na czele, miały zapewnić wysokiej klasy kino kostiumowe, więc co poszło nie tak? Przyczyn porażki należy upatrywać już w scenariuszu. Deborah Moggach, czyli autorka oryginalnej powieści, wspierana przez Toma Stopparda, raczej nie do końca wyczuła kinową materię. W scenariuszu zabrakło konsekwencji, a zdecydowanie się na skrótowość w końcowej fazie filmu tylko pogrążyło produkcję.

Postawmy sprawę jasno, ten scenariusz jest zwyczajnie naiwny (żeby nie użyć bardziej obcesowych określeń), a bohaterowie – chociaż wcześniej na moment nie zbliżają się do pełnokrwistych postaci – stają się karykaturalni. Każdy ich kolejny wybór życiowy śmieszy, a przypominam że mamy do czynienia z melodramatem, a nie komedią.
Jednak jeszcze nie to jest najgorsze. „Tulipanowa gorączka” była zapowiadana jako film mocno nasączony erotycznie, ale… za grosz nie znajdziecie tutaj seksualnego napięcia i innych atrakcji. Więcej, film Justina Chadwicka jest tak grzeczniutki, że nawet gdy oglądamy sceny seksu, to nie dość że możemy jedynie pomarzyć o nagiej Alicii Vikander, to jeszcze ma się wrażenie, że autorzy po prostu się wystraszyli własnego pomysłu i postanowili grzecznie trzymać ręce na kołderce.
Brak zdecydowania jest jednym z największych grzechów twórców. Z jednej strony chcą, żeby film był ostry i drapieżny, ale za każdym razem wycofują się z własnych zamiarów. Mocno się to odbiło na produkcji, która, jak już wcześniej wspomniałem, stoi trochę w rozkroku pomiędzy miłosnym dramatem a komedią.
Zresztą paradoksalnie to właśnie komediowe wątki ratują „Tulipanową gorączkę” przed kompletną kompromitacją. Dzięki nim film ogląda się z lekkością i bez większego bólu. Całość nie nudzi i jest dość sprawnie opowiedziana, więc tym bardziej szkoda, że scenariusz tak zawiódł. Na film patrzy się dobrze jeszcze ze względu na zdjęcia, sprawiające, że wykreowany świat jest kolorowy i miły dla oka. Gdyby tylko za atrakcyjnością wizualną szło coś więcej…
Alicia Vikander i Christoph Waltz to ciekawe wybory castingowe, ale nikt z tej dwójki nie ma czego grać. Szwedka wyłącznie snuje się po ekranie, a Austriak w zasadzie gra dokładnie w ten sam manieryczny sposób jak w większości swoich poprzednich produkcji. Przez ekran przewijają się też Zach Galifianakis i Judi Dench, ale i tak najmniej potrzebną rolę otrzymała Cara Delevingne. Chyba nikt, włącznie z modelką, nie wie kim jest jej postać i po co się znalazła w fabule. O dziwo najlepiej na ekranie radzą sobie mniej głośne nazwiska, czyli Dane DeHaan oraz Holliday Grainger. W ich grze ich luz, lekkość, aż chce się ich oglądać.
Cóż, miała być „Tulipanowa gorączka”, ale zamiast świeżego i pięknego bukietu otrzymaliśmy zwiędłe badyle. Żałuję, że się nie udało, bo potencjał na dobrą miłosną historię, ubraną w wytworny kostium, był ogromny.
Ocena: 3/10
Krzysztof Połaski
"TULIPANOWA GORĄCZKA" W KINACH OD 8 WRZEŚNIA
Recenzja została pierwotnie opublikowana 10 września 2017 roku.
