Dzisiaj chyba trudno nam wyobrazić sobie sytuację, w której zarobki tenisistek są kilkukrotnie niższe niż ich kolegów po fachu, chociaż z drugiej strony m.in. aktorki wciąż zwracają uwagę, że zarabiają od panów. Ale tak było, nie zmyślam. Kobiety grające zawodowo w tenisa uważane były za gorsze, a tę tezę potwierdzić chciał Bobby Riggs (Steve Carell), były mistrz Wimbledonu.

Zapewne, jak na zatwardziałego seksistę przystało, wierzył w swój pogląd, aczkolwiek w 1973 roku bardziej liczył się dla niego rozgłos i powrót na usta wszystkich. Wszak miał 55 lat i najlepsze lata za sobą, a pajacowanie w meczach z Margaret Smith Court (Jessica McNamee), a następnie z Billie Jean King (Emma Stone), były dla niego szansą na zysk i odzyskanie chociaż ułamka dawnej sławy. W końcu, gdy jest się showmanem, nic tak nie boli, jak zapomnienie. I na tym przedziwnym medialnym widowisku skupia się "Wojna płci" właśnie.
Chociaż to zadziwiające, że autorzy "Małej miss", chcąc zrobić film o walce o równouprawnienie, bardziej skupiają się na postaci Riggsa. To jest on jest królem ekranu, to jemu się kibicuje i to po jego stronie znajduje się sympatia widza. Więcej, twórcy pokazują, że pod maską mizogina krył się tak naprawdę kolejny przegrany życiorys. Dobrze, takie podejście do sprawy może i by zyskało moje zrozumienie, ale nie w momencie, gdy główna bohaterka filmu zostaje tak naprawdę zepchnięta na drugi plan i zmarginalizowana.
Emma Stone, jako Billie Jean King, praktycznie nie ma nic do grania. Wyłącznie snuje się po ekranie, stale jest smutna i patrzy swoimi niemalże zapłakanymi oczami w pustkę. Mieć Emmę Stone w obsadzie i tak nie mieć pomysłu na jej kreację? To aż boli. Nawet, gdy oglądamy seksualne przebudzenie pani King, odkrywającej swój biseksualizm, to w zasadzie też nic się nie dzieje. Wątek jej romansu z fryzjerką jest nijaki oraz wymuszony. Zresztą dokładnie w ten sposób sportretowano też jej małżeństwo.
Za scenariusz "Wojny płci" odpowiada Simon Beaufoy i niewątpliwie skrypt jego autorstwa przyczynił się do porażki filmu. Nuda, nic się nie dzieje. Seans tej produkcji to dwugodzinna męczarnia, wzbogacona o kabaretowe występy w wykonaniu Steve'a Carella. I co z tego, że całość technicznie oraz scenograficznie wygląda bardzo ładnie i estetycznie, skoro to wydmuszka?
"Wojna płci" nie sprawdza się ani jako film o tenisie, ani jako manifest w walce o prawa kobiet. Mam dziwne wrażenie, że otrzymaliśmy film, który spróbowano skroić pod różnej maści nagrody, wszak sam temat się sprzeda. Szkoda tylko, że tematyka sama z siebie filmu nie zrobi. Do tego potrzebny jest jeszcze dobry scenariusz i pomysł.
Ocena: 4/10
Krzysztof Połaski
"WOJNA PŁCI" W KINACH OD 8 GRUDNIA
Recenzja została pierwotnie opublikowana 8 grudnia 2017 roku.
